Silence Yourself | Savages

silence yourself

Na żaden tegoroczny debiut nie czekałem z taką niecierpliwością jak na ten album. Podczas pierwszego zetknięcia z twórczością Savages w grudniu zeszłego roku poczułem się jakbym otrzymał potężny cios. Było w tych dźwiękach coś co przywoływało mi na myśl Joy Division. Wiadomo, że zespół grający zimy post-punk najłatwiej jest nazwać nowym wcieleniem machesterskiej legendy. W końcu było już mnóstwo zespołów próbujących z żałosnym skutkiem kreować się na spadkobierców Ian Curtisa, Bernarda Sumnera, Petera Hooka i Stephena Morrisa. Metka „podobne do Joy Division” bardzo często sprawiała, że a priori odrzucałem twórczość niektórych grup. Dlatego do Savages zabierałem się jak pies do jeża. W przypadku tych czterech dziewczyn z Londynu rzecz ma się na szczęście inaczej. W ich grze nie znajdziemy ani odrobiny sztuczności i pozy. Autentyczna surowość, dzikość, prostota i szczerość ich brzmienia sprawiały, że ta muzyka zapadała w pamięci i brzmiała bardzo świeżo. To sprawiło, że Savages zostały wyróżnione przeze mnie tytułem Żółtodzioba Roku 2012 i pokładałem duże nadzieje w związku z ich albumem.

Duże nadzieje mogą łatwo przerodzić się w duże rozczarowanie. Dlatego ogarnięty byłem pewnymi wątpliwościami i obawami przed premierą „Silence Yourself”. Na szczęście dziewczyny Jehnny Betty, Gemma Thompson, Ayse Hassan i Fay Milton postarały się o to, żeby stopniowo i skutecznie je rozwiewać. Po ujawnionych w 2012 roku singlach „Husbands” i „Flying to Berlin”, nadeszła koncertowa EP-ka „I Am Here”. Na tym wydawnictwie utwory Savages zyskiwały jeszcze więcej energii i szczerości niż studyjne kawałki. W marcu ukazał się pierwszy singiel będący zwiastunem debiutanckiego albumu, czyli „She Will”. Po tym utworze przypuszczałem, że cztery panie z Londynu nie zawiodą moich oczekiwań. Moje przypuszczenia zamieniły się w przekonanie graniczące z pewnością po ujawnieniu drugiego singla „Shut Up” w drugiej połowie kwietnia. Zweryfikować swoje przeświadczenia miałem okazję kilka dni temu, bowiem „Silence Yourself” swoją premierę miało 6. maja.

„Silence Yourself” to przedsięwzięcie nie tylko muzyczne. Premierze albumu towarzyszyło opublikowanie przez Savages manifestu. Zawarte w nim hasła poruszają kwestie zbyt głośnego szumu informacyjnego, zmanipulowania społeczeństw i potrzebie przebudowania wszystkiego od podstaw. Nie był to pierwszy manifest Savages. Ich bogatą kolekcję znaleźć można tutaj (między nimi manifest dotyczący używania telefonów i aparatów w czasie koncertów- rzecz w której stuprocentowo zgadzam się z dziewczynami). Mając je w pamięci pora skupić się na muzyce. Wyciszyć się i totalnie wsiąknąć w „Silence Yourself”.

Powyższy utwór, czyli drugi singiel „Shut Up” otwiera płytę. W wersji singlowej poprzedzony jest wygłoszeniem przez Jehnny Betty manifestu, o którym wspominałem wyżej. Na albumie panie przechodzą niemalże od razu ad rem. Tą res jest w tym przypadku dynamiczna i intensywna kompozycja rozpoczynająca się od bezlitosnego rzężenia gitary. Wspaniale wypada krzykliwy wokal Betty i partie perkusji w refrenach Piosenka utrzymana jest na bardzo wysokim poziomie energii, a kończy się jej wybuchem. Drugi utwór to „I Am Here” rozpoczynający się od miarowych bębnów i wycofanej gitary. W refrenach mamy do czynienia z eksplozjami wrzasku i potężnych uderzeń w perkusję, a w połowie utwór ten przeradza się w wycieńczającą emocjonalnie jazdę bez trzymanki. Bardzo intensywną propozycją jest również „City’s Full”. Betty prezentuje tutaj bardzo naładowany uczuciami sposób śpiewania, momentami przechodzący w krzyk. Domyślam się, że na koncertach musi wyciskać to z niej niepomiernie dużo sił żywotnych. Następnie przychodzi chwila pozornego uspokojenia w piosence „Strife”. Pozornego, ponieważ mimo wolniejszego tempa utwór ten, głównie za sprawą rzężenia gitary, zasiewa niepokój. Numer pięć to mój faworyt, czyli utwór „Waiting for a Sign”. On znacznie potęguje uczucie niepokoju wywołane przez „Strife”. Utrzymany jest w bardzo mrocznym i ponurym klimacie. Składają się na to spokojniejsze tempo, podkreślenie basu i perkusji oraz paranoiczny śpiew Betty. Ten nastrój przerwany jest dopiero w końcówce utworu przez rozdzierającą gitarę, której sprzężenie i skowyt wyrywa wnętrzności. Nic dziwnego, że panie zdecydowały się w tym miejscu trochę wyciszyć nastrój instrumentalnym i minimalistycznym „Dead Nature”. Po tej chwilowej pauzie intensywność wraca wraz z singlowym „She Will”. Gitary, bębny i krzyk Betty świetnie brzmiały jako singiel i tak samo brzmią na albumie. „No Face” i „Hit Me” to kolejne dwa potężne ciosy prosto w twarz; istne huragany energii i żywiołowości. Dziewczyny zdecydowanie nie należą do wiecznie sympatycznych i uśmiechniętych osób. Przedostatnim utworem jest znany wcześniej utwór „Husbands”. W wersji albumowej został nieco wyczyszczony, ale nie pozbawiło to go motoryki i brutalności. Płytę zamyka „Marshal Dear”. Stanowi on balladowe i spokojne pożegnanie z tą niezwykle dynamiczną płytą. Zaskakujące jest to, jak udanie Savages wypadają w takiej odsłonie. Dodatkowo zwieńczeniem tej piosenki i całego albumu jest samotny saksofon. Nie mogło być lepiej.

Szczerze mówiąc, to Savages tym krążkiem powaliły mnie na łopatki. Jest w nim jakaś magnetyczna siła sprawiająca, że chce się po ten album sięgać raz za razem. Póki co jest to mój zdecydowany kandydat do miana debiutu roku. Betty, Thompson, Hassan i Milton solidnie skopały tyłki Palma Violets, Peace, Guards i The Neighbourhood. „Silence Yourself” jest niesamowitym powiewem świeżości i autentyczności. Nie było mi dane z takim powiewem, a nawet wichrem surowej energii obcować od dawna. Jestem nim wysmagany i jest mi z tym dobrze. Bardzo dobrze.

Lewandowski

1 responses to “Silence Yourself | Savages

Dodaj odpowiedź do Urwipołeć Anuluj pisanie odpowiedzi