Warpaint | Warpaint

Warpaint_Warpaint_Album_CoverOstatnio wiele osób narzeka na dotychczasowe ogłoszenia artystów mających wystąpić na tegorocznej edycji Openera. Przyznaję, że dotychczasowy line-up nie jest tak imponujący jak ten w zeszłym roku. Przyznaję też, że konkurencja w postaci Orange Warsaw Festivalu nie śpi i ich skład artystów prezentuje się dosyć imponująco, pomijając fakt, że to w większości odgrzewane kotlety. Przyznaję też, że bilety są drogie, w porównaniu np do takiego OFF Festivalu, ale to było do przewidzenia, że tak będzie. Trzeba było na masową skalę nie kraść muzyki z internetu, to koncerty nie byłyby jedynym źródłem utrzymania artystów. Kończąc jednak ten wywód chcę powiedzieć, że podczas ostatnich ogłoszeń Mikołaja Ziółkowskiego padła nazwa, która utwierdza mnie w przekonaniu, że z Openerem może i nie jest idealnie, ale wciąż jest bardzo dobrze.

Nazwą tą jest Warpaint. Kryje się pod nią kwartet dziewczyn pochodzący z Los Angeles, który całkiem niedawno, w połowie stycznia, wydał swoją drugą płytę. W chwili obecnej tworzą go wokalistka Emily Kokal, gitarzystka Theresa Wayman, basistka Jenny Lee Lindberg i perkusistka Stella Mozgawa. Zespół istnieje od 2004 roku, ale ich debiutancki album ujrzał światło dzienne dopiero w 2009 roku. „The Fool” zasiał jednak solidny ferment. Brzmiący jak zapis jam session i swobodna improwizacja album zyskał sobie bardzo dużą sympatię wśród krytyków. Poszczególne kompozycje rozwijały się w każdym możliwym kierunku, sprawiając wrażenie, że same dziewczyny nie miały pojęcia dokąd zaprowadzą je ich instrumenty i ujawniając ich wszechstronność. Różnorodność, posępność i nostalgiczność brzmienia zaowocowała porównaniami do Siouxsie and the Banshees (chociaż trudno mi się oprzeć wrażeniu, że to porównanie związane jest bardziej z płcią niż twórczością), Cocteau Twins i Joni Mitchell. Teraz po pięciu latach wróciły z nowym materiałem zawartym na płycie zatytułowanej po prostu „Warpaint”.

Pierwszym odczuciem po zetknięciu się z tym albumem jest chłód. Przejmujące zimno wyzierające z zawartych na nim utworów, oszczędność w ukazywaniu emocji i bardzo dyskretny sposób narracji sprawiają, że jest to album idealny na tę zimową porę roku. Po drugie jest to album wyjątkowy, bo przez cały czas ma się wrażenie uczestniczenia w „czymś w rodzaju snu na jawie” jak to by ujął klasyk. Sennie snujące się dźwięki, tkane przez dziewczyny niczym na krosnach, sprawiają, że momentami łatwo o odlot w inne rejony świadomości, zawsze jednak przychodzi moment w którym za pomocą prostych zabiegów sprowadzają słuchacza z powrotem na ziemię. Trzecim atutem tej płyty jest jej niezaprzeczalne piękno. Nie używam często tego przymiotnika do opisywania muzyki, ale w prezentowanych na „Warpaint” utworach jest ono słyszalne gołym uchem. Nie jest to jednak piękno proste, łatwe i przyjemne. Piękne nie są bowiem tu pozytywne rzeczy, ale piękny jest tu smutek, piękna jest tu melancholia, piękne są tu łzy i piękna jest tu momentami rozpacz. Najbardziej zaskakujące jest to, że wszystkie te piękne i smutne elementy działają na człowieka oczyszczająco. Po zakończeniu przygody z tą płytą, człowiek jest spokojniejszy, bardziej wyciszony i obrany z niepotrzebnych złych myśli.

Jeśli zaś chodzi o aspekt czysto muzyczny to dziewczyny rozwinęły się od czasów wydania „The Fool” w sposób wręcz wzorcowy. Osiągnęły od 2009 roku dojrzałość brzmienia i konsekwencję w jego osiąganiu, których pozazdrościć im może wiele zespołów. Trzonem kompozycji i ich kręgosłupem jest tu perkusja, która wspaniale nadaje kierunek ich rozwoju. Towarzyszące jej, nieco schowane gitary i klawisze wspaniale uzupełniają porwanymi, poszarpanymi melodiami wybijany przez bębny lub aparat perkusyjny rytm. Mi do gustu najbardziej przypadły singlowe Love is to Die, wspaniale narastające napięcie w Drive i przerażająco-demoniczne Disco//very. Ten ostatni utwór to najbardziej zaskakujący moment krążka, nie ma on jednak nic wspólnego z zatytułowanym podobnie albumem Daft Punku. Mimo, że jest to utwór taneczny to scenerią tańca do niego nie jest podświetlana podłoga i obracająca się kula dyskotekowa, ale jakiś tajemny mroczny obrzęd w czasie sabatu czarownic. To wrażenie wywoływane jest przez połączone i budzące grozę wokale dziewcząt, jednostajny rytm perkusji i przenikliwe brzmienie gitary. Poza tym jednym utworem, wszystkie kompozycje na albumie brzmią w miarę podobnie do siebie. To może być traktowane jako jego wada, ale może też być zaletą. Próżno mianowicie oczekiwać wkradania się nudy czy uczucia zblazowania i znużenia podczas słuchania „Warpaint”. Od pierwszych akordów Intro do ostatnich dźwięków balladowego Son pozostajemy w skupieniu i napięciu (to jest warunek sine qua non obcowania z tym krążkiem). Osiągnięcie takiego efektu, nie jest łatwą sztuką, a dziewczynom się udała.

Na koniec dodam jeszcze, że jest to muzyka z krwi i kości kobieca. Chodzi mi w tym przypadku o to, że podobnie jak albumy Savages i Haim, nowy album Warpaint wypełniony po brzegi jest kobiecą wrażliwością. I dzięki temu zachowany jest w tej muzyce autentyzm i spójność i jest w niej coś, czego zawsze w muzyce szukam. Jest w niej prawda.

Lewandowski

Dodaj komentarz