Szaleństwo Muse w łódzkiej Atlas Arenie

Kiedy kilka miesięcy temu zespół Muse zapowiedział europejską trasę koncertową w ramach promocji swojego najnowszego albumu The 2nd Law oraz okazało się, że Polska nie zostanie podczas tej trasy pominięta, było już wiadomo, że będzie to jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń muzycznych 2012 roku. Brytyjski zespół znany jest z tego, że podczas występów na żywo, poza samą muzyką, tworzą rewelacyjny pod względem wizualnym show. I tak oto w piątek, 23 listopada, pomimo wielu muzycznych wydarzeń w Polsce tego dnia, Łódź stała się koncertową stolicą Polski, bowiem do Atlas Areny, gdzie miał odbyć się występ Muse, zjeżdżali się ludzie z całego kraju – od okolic Zatoki Puckiej, aż po południowe regiony Polski. Wśród uczestników koncertu można było również dosłyszeć się fanów zespołu zza naszej wschodniej granicy, których obecność w odległej dla nic Łodzi była w pełni uzasadniona – takiego show po prostu nie wypadało nie zobaczyć.

Muse przyzwyczaili już swoich fanów do tego, że na swoje koncerty zapraszają nadzwyczaj przyzwoite zespoły, które mają rozgrzać publikę przed ich występem. Tym razem, w pierwszej części trasy Brytyjczykom towarzyszył pochodzący z Walii zespół The Joy Formidable, a w kolejnej, w tym podczas łódzkiego koncertu, Muse byli supportowani przez również brytyjską ekipę Everything Everything. Zespół ten pojawił się na scenie nadzwyczaj punktualnie, bo dokładnie o zapowiadanej 19:30. Pięciu młodych panów zostało całkiem dobrze przyjętych przez publiczność. Muzycznie przyzwoici, porównywalni do Maccabees, czy Two Door Cinema Club mojego uznania jednak nie zdobyli, a to za sprawą nieznośnego głosu wokalisty. Bardzo donośny, wręcz momentami piskliwy dźwięk wydobywający się z jego gardła zwyczajnie nie przypadł mi do gustu. To jednak nieistotne, bo pół godziny po zejściu Everything Everything ze sceny, mieli pojawić się na niej trzej najbardziej oczekiwani tego dnia muzycy – Matt Bellamy, Chris Wolstenholme oraz Dominic Howard.

O 20:45 miał się zacząć według niektórych najlepszy koncert bieżącego roku. Panowie z Muse wyszli na scenę jednak z piętnastominutowym opóźnieniem. Z każdą kolejną piosenką niecierpliwość fanów pod sceną i na trybunach była stopniowo nagradzana, bo na koncercie, stwierdzam to w pełni świadomie, nie było złych momentów. Jeszcze zanim angielskie trio pojawiło się na scenie, w tle pojawiły się pierwsze dźwięki utworu Unsustainable. Usłyszawszy to, tłum wypełniający po brzegi Atlas Arenę oklaskami i krzykiem wywołał członków zespołu. Ci, ku ich uciesze, momentalnie wyszli i po pierwszej, mówionej części piosenki zaprezentowali gitarową interpretację jej dubstepowej wersji, która znajduje się na ostatnim albumie zespołu. Istna petarda. Nie każdemu zespołowi udaje się wprawić w ruch fanów już pierwszą piosenką, lecz w tym wypadku ten jeden kawałek rozgrzał wielbicieli Muse bardziej niż kilka zagranych wcześniej przez Everything Everything. Po Unsustainable, w Atlas Arenie rozbrzmiały dźwięki otwierające The 2nd Law. Supermacy, bo o tym utworze mowa, swoimi energicznymi dźwiękami, podobnie jak poprzednik, zaspokoił zapotrzebowanie fanów na dobrą zabawę. O ile dwa pierwsze utwory regularnie podczas tej trasy Muse rozpoczynają ich koncerty, to trzeci utwór był niewiadomą. Zespół mniej więcej wymiennie grał w tej części występu Bliss, Hysteria oraz Map of the Problematique. Po cichu liczyłem, że usłyszę na żywo ten drugi, jednak w Łodzi wybór Brytyjczyków padł na przebój z albumu Black Holes and Revelations, czyli Map of the Problematique. Nie było jednak na co narzekać, bo swoimi rytmicznymi brzmieniami piosenka ta błyskawicznie poderwała do tańca tłum ludzi pod sceną. Przed czwartym kawałkiem wydarzyło się coś, co wszystkim obecnym na koncercie na długo zapadnie w pamięci. Niepozornie wisząca nad sceną konstrukcja zaczęła stopniowo opadać w dół, w efekcie czego nad członkami zespołu pojawiła się odwrócona schodkowa piramida z telebimami na każdej z jej ścian. Ten zapierający dech w piersiach efekt potwierdził, że Matt, Chris i Dominic to nie tylko świetni muzycy, ale również showmani. Kiedy fani jeszcze zachwycali się tym czego byli właśnie świadkami, zespół zaczął już grać kolejny utwór. Tym razem był to szalenie skoczny, rzekłbym nawet nieco imprezowy utwór z The 2nd Law, zatytułowany Panic Station. Wraz z fanami do jego dźwięków bawił się na telebimach tańczący stwór. Muse nie zwalniali tempa. Następną piosenką jaką zaprezentowali był utwór Resistance, czyli tytułowy singiel z przedostatniego albumu Anglików. Melodyjne zwrotki, śpiewane przez nie tylko Matta, ale również przez większość zgromadzonych fanów oraz szał podczas energicznego refrenu – to krótki opis tego co wówczas działo się w Atlas Arenie. Zdeptane stopy, wytrzęsione lędźwie i zdarty głos – to bilans bawiących się miłośników Muse po pierwszych pięciu utworach. Zespół był jednak bezlitosny i jako kolejny kawałek zagrali Supermassive Black Hole. Przyznam szczerze, do piątku wydawało mi się, że to jedno z gorszych nagrań Brytyjczyków. Koncert jednak totalnie je odczarował. Ze sceny biła energia, moc i werwa, więc zwyczajnie nie dało się dobrze nie bawić nawet podczas piosenki, którą jak dotąd przeważnie pomijałem przy przesłuchiwaniu całej płyty. Po ostatniej nucie Supermassive Black Hole, Muse w końcu dali fanom na moment odpocząć.

Utworem numer siedem na ich koncercie był kolejny kawałek z ostatniego albumu. Tym razem był to Animals. Powolne, gitarowe nagranie w połączeniu z rewelacyjną oprawą wizualną idealnie wypełniło te kilka nieco spokojniejszych minut podczas piątkowego wieczoru. Równie spokojnie i równie pięknie było przez kolejne minuty, kiedy to zespół zaprezentował instrumentalny Monty Jam oraz utwór Explorers. Podczas nich Matt udowodnił, że posiada nie tylko ogromne zdolności wokalne i gitarowe, ale również klawiszowe, okraszając brzmienia utworów fortepianowymi solówkami. Prawdziwym rarytasem był kolejny kawałek, czyli Sunburn – utwór z debiutanckiej płyty zespołu noszącej tytuł Showbiz. To był znak, że czas skończyć odpoczynek i znowu zagrać coś pod nóżkę. Tym samym po Sunburn, Muse zagrali po raz pierwszy tego wieczoru piosenkę z albumu Absolution, czyli Time Is Running Out. Fantastyczny refren tego nagrania brzmi na żywo jeszcze lepiej niż na płycie, co fani udowodnili zespołowi niemal bez przerwy skacząc i śpiewając jego tekst. Po tym jednym z największych przebojów ekipy, scenę na moment opuścił Matt, a do mikrofonu podszedł basista Chris. Był to znak, że jako kolejny zaprezentowany zostanie któryś z dwóch śpiewanych przez niego kawałków z The 2nd Law. Decyzją Chrisa w Łodzi był to jeden z lepszych utworów z całej płyty, czyli Liquid State. Następne dwie piosenki to także świeże nagrania z ostatniego albumu: Madness i Follow Me. Podczas tego pierwszego Matt rozbawił publiczność śpiewając bezpośrednio do wiszącej na statywie kamery, dzięki czemu cała Atlas Arena widziała jego okulary na których wyświetlany był tekst pierwszego singla z The 2nd Law. To było szaleństwo adekwatne do tytułu piosenki. W trakcie Follow Me zaś, fani podrzucali w górę kolorowe baloniki, co z perspektywy członków zespołu musiało wyglądać niesamowicie. Następnie ze sceny wybrzmiał kawałek Undisclosed Desires, w czasie którego Matt znowu, łagodnie mówiąc, wariował. Najpierw biegał po całej scenie wplatając między słowa piosenki do teraz niezidentyfikowane przeze mnie okrzyki, a później zszedł z niej by przybić piątkę każdemu kto stał przy samej barierce. Kolejny, już szesnasty kawałek tego koncertu, to jedyne nagranie z albumu Origin of Symmetry, czyli Plug In Baby, podczas którego uczestnicy koncertu dosłownie oszaleli. Fantastyczny na płycie utwór, na żywo też musiał brzmieć kosmicznie. Bellamy zauważył jak fani zareagowali na niego i wyciągając mikrofon w stronę publiczności pozwolił jej śpiewać cały refren. Wraz z zakończeniem Plug In Baby, na telebimach rozstawionych wokół sceny pojawiła się kręcąca się ruletka. Na jej czarnych polach widniał napis Stockholm Syndrome, a na czerwonych New Born. Każdy będący wówczas człowiek w Atlas Arenie, włącznie z członkami zespołu, z uwagą obserwował gdzie zatrzyma się kulka, a ta ostatecznie spoczęła na czarnym polu. Stockholm Syndrome spotkało się z ogromnym entuzjazmem ze strony fanów, a po jego zagraniu, tworzące wiszącą piramidę nad sceną telebimy powoli zapadły się na członków zespołu, zamykając ich w jej wnętrzu. Czyżby koniec? Nic bardziej mylnego. Najlepsze wciąż było przed nami.

Zanim członkowie zespołu ponownie pokazali się na scenie, z playbacku wybrzmiał kawałek zamykający album The 2nd Law, czyli Isolated System. Tuż po nim panowie zagrali Uprising, czyli singiel z płyty The Resistance. Fani pokazali, że to jeden z ich faworytów jeśli chodzi o twórczość zespołu, bowiem w jego trakcie swoim śpiewem zagłuszyli Matta, aby ten ponownie pozwolił im odśpiewać chórem refren. Po Uprising przy mikrofonie znowu stanął Chris i na ustnej harmonijce zagrał melodię, która wielbicielom Muse sugerowała tylko jedno, bowiem w ten sposób grane intro zawsze zwiastuje, że za moment zespół zaprezentuje prawdopodobnie najlepszy, a na pewno najbardziej kultowy i już legendarny kawałek ze swojego repertuaru. Mowa oczywiście o Knights of Cydonia. Usłyszenie go na żywo w towarzystwie tysięcy bawiących się fanów było niewątpliwie jednym z najlepszych koncertowych przeżyć jakie miałem dotychczas okazję doświadczyć. Po Knights of Cydonia Anglicy zeszli ze sceny by po chwili wrócić na kolejny, ostatni już bis. Ostatnia para piosenek jaką zespół zagrał dla polskich fanów, to Starlight oraz olimpijski Survival. Ten ostatni został zakończony efektownymi wybuchami na scenie, po których każdy z członków zespołu osobiście podziękował za przyjście na koncert, jednocześnie żegnając się i obiecując że wkrótce powrócą do naszego kraju.

Jest dwadzieścia powodów, dla których koncert Muse w łódzkiej Atlas Arenie mogę uznać za najlepszy w życiu, bo dokładnie tyle utworów panowie zaprezentowali nam na żywo. Świetne piosenki w świetnej aranżacji sprawiały, że ich występ był przyjemny zarówno dla uszu, jak i dla oczu. Muse tylko potwierdzili, że na scenie czują się niczym członkowie klubu morsa w lodowatej wodzie, zaś zgromadzeni pod sceną ludzie utwierdzili mnie w przekonaniu, że nie ma zespołu na świecie, który miałby w Polsce tak żywiołowo reagujących na jego występ fanów. To były niecałe dwie godziny muzycznej ekstazy, którą przy najbliższej okazji polecam każdemu, kto jeszcze nie miał szansy przekonać się, jaką potęgą podczas występów na żywo jest Muse.

Róg

5 responses to “Szaleństwo Muse w łódzkiej Atlas Arenie

  1. Ludzie nie tylko zza wschodniej granicy, ale także np moja dobra znajoma z Australii była. I jeszcze kilka z Anglii i Kanady. I wszystkie mówiły, ze Polska publiczność była najbardziej energiczna i żywiołowa. Także całkowicie się zgadzam z podsumowaniem 🙂
    Trochę szkoda, że nie było NB, ale wszystkiego mieć nie można a wszystkie piosenki, które zagrali, live brzmią milion razy lepiej niż na płycie. Cóż, czekamy na ogłoszenie kolejnej daty koncertu w Polsce (po cichu liczę na lato 2013) 😀

  2. No nie wierzę, jak można SBH nie lubić?! Chyba, że kojarzy Ci się ze Zmierzchem, to oddaję honor. Ja uwielbiam SBH za nietuzinkowe brzmienie całości i za ten wyrywający mi flaki, lekko „erotyczny” riff. Mrrrrr, aż ciary przechodzą.

    Jeśli chodzi o tę trójcę świętą piosenek granych wymiennie, to ja nie mogłam się zdecydować między Bliss a Map Of The Problematique, ale ze względu na sentyment wybrałabym tę drugą i WŁAŚNIE tę drugą zagrali, ku mojej ogromnej uciesze. To nie znaczy, że Hysterii nie lubię, bo męczę ją przez 2 miesiące wakacji, grając i śpiewając w Augustowie (już wiesz, gdzie nie jeździć :D), ale rzeczywiście MOTP zajmuje szczególne miejsce w moim sercu. Za to jeśli miałabym wybierać między Stockholm Syndrome a New Born, wybrałabym NB. Też z sentymentu 🙂

    Z Knights Of Cydonia będącym NAJLEPSZYM kawałkiem Muse to bym TROCHĘ polemizowała. Czy on też taki legendarny… na pewno dobrze się przyjmuje i jest przebojem podczas występów live, ale ja na przykład nie żywię do niego bardzo mocnych uczuć. Polemizowałabym też z „nie ma zespołu na świecie, który miałby w Polsce tak żywiołowo reagujących na jego występ fanów”, ale to czysto subiektywne wrażenie, więc nie ma za bardzo z czym 😉

    Koncert mnie ogólnie bardzo się podobał, na pewno był jakieś 2 razy lepszy od tego na Coke Live, co nie zmienia faktu, że widać było zmęczenie materiału. Mattowi nie odebrało CAŁKOWICIE spontaniczności, ale trochę u niego kulała. Przynajmniej Dom, mimo wyczerpującej trasy, przebrał się w czerwone wdzianko, co mnie skojarzyło się z Super-Domem albo Spider-Domem ;D

    No i tak na koniec: CZY NA TYM KONCERCIE TO NAPRAWDĘ BYŁ MATT?! Znaczy no, srsly, ZSZEDŁ DO TŁUMU?! Od kiedy on to robi?! 😀

Dodaj komentarz